Jeszcze jeden pean Johna Dereka na cześć jego ponętnej małżonki. Tym razem jest to przyciężka opowieść o inicjacji seksualnej dziewczęcia z bogatego domu (w tej roli oczywiście sama Bo Derek), która żeby zaznać rozkoszy, musi wpierw zjechać pół świata. Co z tego wynika? Ano w zasadzie nic, bo fabuła, nie dość, że pretekstowa, to jeszcze nieznośnie pretensjonalna. Scenariusz wypełniony jest po brzegi durnymi, budzącymi zażenowanie dialogami, które biedni aktorzy (co tu robi George Kennedy?) muszą wygłaszać. Pomimo więc, że strona wizualna jest tu naprawdę ładna (wdzięki Bo eksponowane często), rzecz szybko zaczyna się dłużyć, a nuda z czasem przechodzi w irytację. Zasłużony deszcz Złotych Malin, choć w pewnym spaczonym sensie "Bolero" posiada swój szmirowaty urok.