Tarantino znowu bawi się kinem. Nie zamierza nic nikomu udowadniać, nie tworzy, by uczyć, wychowywać czy zmieniać świat. Dlatego razem z jego najnowszym filmem otrzymujemy kolejną porcję czystej
Tarantino znowu bawi się kinem. Nie zamierza nic nikomu udowadniać, nie tworzy, by uczyć, wychowywać czy zmieniać świat. Dlatego razem z jego najnowszym filmem otrzymujemy kolejną porcję czystej rozrywki. W "Bękartach" mimo wysublimowanego stylu widać niezwykłą swobodę reżyserską. Każde skrupulatnie budowane napięcie jest szybko ostudzane salwą z karabinu maszynowego. A napięcie faktycznie tworzone jest po mistrzowsku. Możemy je poczuć już w pierwszej scenie na francuskiej prowincji, świetnie zagranej przez Denisa Menocheta i Christopha Waltza. Ten wstęp opatrzony tytułem "Pewnego razu w okupowanej przez nazistów Francji..." jest zapowiedzią tego, co będziemy oglądać przez następne 2,5 godziny. Cała akcja skupia się wokół dwóch wątków: młodej właścicielki kina, która planuje osobistą zemstę na przywódcach III Rzeszy, oraz tytułowego żydowskiego oddziału pod wodzą porucznika Aldo Raine'a. Niestety ta pierwsza historia jest dużo bardziej rozbudowana, a o dokonaniach Bękartów więcej dowiadujemy się z opowiadań niż z oglądania ich w akcji. Więcej tu też soczystych dialogów niż wybuchów i strzelanin, ale te – gdy się już pojawiają – naprawdę wbijają w fotel. Dopiero, gdy kurz opadnie, możemy ocenić straty i spróbować poukładać sobie, co się właściwie stało. Niektóre długie, przegadane sekwencje zaczynają nudzić i mamy wrażenie, że akcja stoi w miejscu. Reżyserowi wystarczy jednak pięć sekund po 10-minutowej gadaninie żeby odwrócić historię do góry nogami. Zdecydowanie najciekawiej wypadają konfrontacje dwóch głównych bohaterów w osobie Brada Pitta i Christopha Waltza. Porucznik Aldo Raine to człowiek, którego jedynym życiowym mottem jest hasło: "killin' nazis" wypowiadane z komicznym akcentem z Tennessee. Z kolei Waltz został za swoją rolę doceniony w Cannes Złotą Palmą – i nie ma co się dziwić; jego Hans Landa jest postacią wręcz psychopatyczną. Sprawia wrażenie wszechwiedzącego, a jego opętańczy śmiech i opanowanie wzbudzają więcej grozy w potencjalnych ofiarach, niż cały oddział SS. Szkoda tylko, że Tarantino nie pokazał nic nowego, jeśli chodzi o formę. Znowu mamy podział na rozdziały, a muzyka (w tym samym klimacie, co zwykle) tym razem zupełnie nie współgra z obrazem. Zastosowanie swoich firmowych schematów nie sprawdziło się w realiach II Wojny Światowej. Dobrze, że końcówka jest tak miażdżąca – to rzuca cień zapomnienia na wtórny sposób narracji. Przez chwilę w kinie zacząłem nawet myśleć, że Quentin wybrał sobie niewdzięczny temat na intrygę, bo każdy przecież wie. jak skończyła się wojna. Ale chyba zapomniałem, z kim mam do czynienia. I można zarzucać Tarantino, że jest chory psychiczne i ma nierówno pod sufitem, że nabija się z zabijania i tematu śmierci, tworzy filmy o nieuzasadnionej brutalności, promuje przemoc itp., itd. Pewnie! Tylko że to my wszyscy siedzimy potem w kinie i ryczymy ze śmiechu, kiedy krew tryska na ekran, a Eli Roth rozgniata czaszkę niemieckiego żołnierza kijem bejsbolowym. Quentin po prostu po raz kolejny udowadnia nam, że wszyscy jesteśmy takimi samymi chorymi świrami.